Gdyby Sharone wcześniej wiedział, że po raz kolejny
pomyli przystanki, to jednak skorzystałby z zawoalowanych sugestii chłopaków i
ściągnął tę cholerną aplikację albo przynajmniej skorzystał z Google Maps. On
jednak stwierdził, że skoro jest już w Polsce ponad tydzień, to doskonale wie,
gdzie mieszka i nie może się zgubić. Jak się potem okazało, zgubić może i się
nie zgubił, ale za to musiał pomylić nazwy i wysiadł dla przystanki za
wcześnie. Kolejny autobus miał niestety dopiero za godzinę, więc po rozważeniu
wszystkich za i przeciw, postanowił wyruszyć w drogę do mieszkania na piechotę.
Na szczęście było jeszcze w miarę ciepło ( o ile dwanaście stopni można uznać
za ciepło), więc nawet jego leniwa część podświadomości uznała, że taki
spacerek dobrze mu zrobi – dotleni się i będzie potem spał jak dziecko, a
właśnie tego potrzebował po ciężkim treningu.
W tamtym momencie nie miał jeszcze pojęcia, że z tych
jego planów, to niewiele wyjdzie.
Idąc oświetlonym ulicznymi lataniami chodnikiem,
zupełnie nie zwracał uwagi na to, co się dzieje wokół, był pochłonięty własnymi
myślami. Już wcześniej Stephane zapewniał go, że ta konkretna dzielnica na
pewno zależy do jednych z najbezpieczniejszych w mieście, a i sam atakujący
przekonał się w ostatnich dniach, że raczej nikt mu nie przyłoży za samą
obecność, czy bardziej, czego po cichu obawiał się znający realia Antiga, za
kolor skóry. Dlatego też teraz szedł sobie spokojnie z słuchawkami na uszach,
pogwizdując wesoło i już planując, co zrobi następnego dnia.
Nagle jednak coś przykuło jego uwagę. Jackieś
dwadzieścia metrów przed nim, tuż przy ziemi, kucała młoda dziewczyna. Miała na
sobie jasny płaszcz, fioletowy berecik, a rękę wyciągała w kierunku ściany
najbliższej kamienicy, jakby o coś ją prosiła. Wyglądała przy tym cokolwiek
strasznie, a już na pewno dziwnie i gdyby nie wrodzony instynkt Sharona, który
często popychał go ku dziwnych decyzji ( patrz czekoladowy zakład w latach
wczesno szkolnych. Ale do tego jeszcze wrócimy.), chłopak zapewne ominąłby
nieznajomą szerokim łukiem.
Ale z instynktem się nie dyskutuje.
– Przepraszam, czy coś się stało? – zapytał
grzecznie, podchodząc bliżej, a dokładnie na odległość pięćdziesięciu pięciu
centymetrów, tak, jak uczyła go babcia.
A babcia przykładała dużą uwagę do tego, by wychować
swojego wnuka na prawdziwego dżentelmena.
– Cicho! – Dziewczyna machnęła ręką z irytacją, nawet
nie patrząc na siatkarza. – No choć tu kotku, choć, nic ci nie zrobię. –
Jeszcze bardziej wyciągnęła drugą dłoń. – Nie bój się, chcę ci pomóc.
Evans ze zdziwieniem potoczył wzrokiem za jej ręką i
dopiero teraz dostrzegł siedzącego pod murkiem maleńkiego, czarnego kociaka, a
także kawałek szynki, który leżał na chodniku.
– Nie wiem, czy to coś da – mruknął, gdy zorientował
się w końcu w sytuacji, choć na kotach to się specjalnie nie znał.
– Musi – odpowiedział wściekle dziewczyna. – Jack ma
przetrąconą łapę, musi go obejrzeć weterynarz. Teraz. Natychmiast.
– Jack?
– Tak go nazwałam. Trzy minuty przed tym jak
podszedłeś i go wystraszyłeś – warknęła. – Idź sobie. Chyba, że chcesz się do
czegoś przydać? – zapytała nagle.
– Tak… znaczy się… A mogę? – Siatkarz niepewnie
przełknął ślinę i z zakłopotaniem podrapał się po głowie.
Nieznajoma dopiero teraz uraczyła go świdrującym
wzrokiem. Przez kilka sekund Sharone miał wrażenie, że spojrzenie jej
niebieskich oczu dosłownie wypala mu wnętrzności.
– Masz tam coś, czego nie wypierzesz? – wskazała
głową na treningową torbę chłopaka.
– No nie, chyba nie – odpowiedział automatycznie.
– W takim razie oddawaj.
Evans spojrzał na nią z niedowierzeniem, ale
posłusznie zsunął torbę z ramienia. Jego mózg krzyczał głośno, że kompletnie
zwariował i co on sobie w ogóle wyobraża, oddając swoją torbę zupełnie obcej
dziewczynie, ale siatkarz zignorował to. Pod wpływem spojrzenia jej oczy, jego
zdolność racjonalnej oceny stanu rzeczy zrobiła sobie urlop i poleciała na
Karaiby. Chociaż prawda była taka, że było spojrzenie cokolwiek mordercze. Ale
co on miał poradzić na to, że najpierw robił, a potem myślał.
W tym samym czasie, w którym on toczył wewnętrzną
walkę z samym sobą, nieznajoma zdążyła wyjąć jedną z jego nowiutkich
zawodniczych koszulek, po czym zaczęła powoli iść w kierunku kociaka, trzymając
ją rozłożoną niczym sieć rybacką.
– Spokojnie, Jack, nic ci nie zrobię, spokojnie –
powtarzała jak mantrę. Jack jednak miał inne zdanie na ten temat. Z każdym
kolejnym krokiem dziewczyny, futrzak cofał się coraz bardziej, miaucząc
cichutko. Pewnie w normalnych warunkach wziąłby nogi za pas i po prostu uciekł
( Evans doskonale go rozumiał), ale teraz, z niesprawną łapką, mógł tylko
nieudolnie pełzać do tyłu, aż do momentu, gdy dotarł pod ścianę.
Właśnie wtedy dziewczyna skorzystała z okazji i
szybko, ale ostrożnie, przez koszulę, wzięła kota na ręce, a potem wsadziła do
torby Sharona.
– A teraz zaniesiemy cię do najbliższej przychodni,
gdzie porządnie się tobą zajmą, prawda? – powiedziała, jak do małego dziecka.
– Zaraz, sekundę, gdzie idziesz? – Dopiero teraz
siatkarz w końcu wrócił do żywych.
– Za rogiem jest klinika weterynaryjna, gdzie niby
indziej? – odparła rezolutnie dziewczyna, ruszając przed siebie. – Jak chcesz
odzyskać torbę, to choć z nami.
Evans nie miał wyboru. Poszedł za dziewczyną, choć
nadal nic o niej nie wiedział, była zupełnie obca i równie dobrze mogła go
zwabić w jakiś zaułek, a potem przyłożyć w łeb i okraść. Podświadomość
podpowiadała mu jednak, że jeśli ktoś ratuje małe, bezbronne kotki, to nie może
być taki zły.
Na szczęście nie było żadnego zaułka, a niewielki
gabinet weterynaryjny, tak jak mówiła nieznajoma. Dziewczyna pchnęła
przeszklone drzwi i obydwoje weszli do chłodnego holu. Olejna farba na
ścianach, kilka plastikowych krzeseł i totalny brak istoty żywej. Oczywiście
wielkoduszna wybawicielka futrzaków nawet nie zwróciła na to uwagi. Po prostu
podeszła do pierwszych drzwi z lewej, zapukała, a gdy usłyszała donośne
„proszę”, weszła do środka, z hukiem zatrzaskując za sobą drzwi.
I zostawiając Sharona zupełnie samego.
W holu totalnie obcego gabinetu weterynaryjnego, w
totalnie obcym kraju.
Bez jego torby.
I portfela.
Który oczywiście musiał w tej torbie zostać.
Cholera.
Z zrezygnowaniem opadł na jedno z krzeseł. Jakoś nie
docierało do niego, co właśnie się stało. Zdarzenia z ostatnich kilku chwil
były tak totalnie absurdalne, że gdyby nie przeżył ich na własnej skórze, w
życiu by nie uwierzył.
– Podsumowując – wziął głęboki oddech, starając się
jakoś ogarnąć szalejące myśli. – Spotkałeś na ulicy jakąś totalnie przypadkową
dziewczynę, która chciała ratować biednego kotka. Okej, to szlachetne,
wspaniałe itp. Tylko, że potem straciłeś torbę. Znaczy zgodziłeś się na to, by
wsadziła tam swojego kota! Znaczy tego znalezionego! I zrobiłeś to bez chwili wahania!
Bez zastanowienia! Głupek, kompletny głupek! – Uderzył się otwartą dłonią w
czoło. Jego mózg wyrażał głośno swoją rację, ale głupie serce także postanowiło
zabrać głos.
– Ale z drugiej strony – zamyślił się. – Po prostu
pomogłeś dziewczynie, nie zrobiłeś nic złego, zachowałeś się jak porządny
człowiek. A do tego ta dziewczyna, to całkiem ład….
W tym momencie drzwi znów otworzyły się z hukiem i w
korytarzu pojawiła się nieznajoma. Zarazem serce jak i mózg Sharona,
postanowiły zgodnie zarządzić strajk, zostawiając go na pastwę losu.
– Nadal tu jesteś? – zapytała szczerze zdziwiona.
– Ja… – Sharone poderwał się gwałtownie z krzesła,
prawie je przewracając. – No wiesz… moja torba…
– Torba? Ah, tak, sorry, zapomniałam. Proszę –
Uśmiechnęła się przepraszająco, wręczając siatkarzowi jego własność. – I… przepraszam
za to, że byłam wcześniej taka… no nie wiem… niemiła? Przy kotach trochę mi
odbija.
– Spoko – Evans tylko wzruszył ramionami. Nie
potrafił wykrzesać w sobie ani krzty negatywnych emocji w stosunku do tej
dziewczyny. A już na pewno nie teraz, kiedy zauważył jej duże niebieskie oczy,
patrzące na świat z wręcz niepoprawną ufnością i te delikatne usta, który cały
czas układały się w uroczy, nieśmiały uśmiech. Z zarumienionymi od emocji
policzkami i złoto rudymi włosami, które lekko opadały na ramiona, przypominała
jedną z tych porcelanowych laleczek, które babcia atakującego trzymała na
kominku.
– Ogólnie to… Joasia jestem – przedstawiła się
dziewczyna, odchrząkając nerwowo i przerywając w ten sposób niezręczną ciszę. –
Ewentualnie Asia. Ale na pewno nie Joanna – wzdrygnęła się mimowolnie. – Jeśli
mnie tak nazwiesz, to osobiście urwę ci łeb.
– Sharone, ja jestem Sharone. – Chłopak nerwowo
przełknął ślinę.
– Miło cię poznać, Sharone. – Polka uśmiechnęła się
szeroko, a Evans miał wrażenie, że dziwne ciepło rozlewa po całym jego ciele. – I jeszcze raz wielkie dzięki, za pożyczenie
torby. Bez niej byłoby trochę trudno.
– Żaden problem. Koty zawsze spoko, co nie? – zaśmiał
się niezręcznie. „Idiota, nic mądrzejszego powiedzieć nie mogłeś?”, skarcił go mózg.
–A w ogóle, to co z Jackiem?
– Jest dobrze, na szczęście naprawią go – westchnęła
Asia, odgarniając z czoła zabłąkany kosmyk włosów. – Zostawiam go na noc tutaj.
W tym czasie muszę wyposażyć się w kocią wyprawkę i przekonać moje
współlokatorki, że kot w mieszkaniu dobrze nam zrobi. Bo co za różnica, jedna
gęba w tę czy we w te – prychnęła z irytacją. – A propos mieszkania… – zerknęła na tkwiący na nadgarstku różowy
zegarek. – Chyba muszę już iść.
– Odprowadzę cię! – zaproponował spontanicznie
Sharone, co oczywiście spotkało się z głośnym protestem mózgu. „Co ty do
ciężkiej cholery odwalasz?” pienił się jego osobisty zwój neuronów wszelakich. „
Zwariowałeś, totalnie oszalałeś! Przecież ty ją ledwie znasz, chłopie! To
podpada pod narzucanie się, molestowanie czy jakieś inne „anie”! Robisz z
siebie głupka!”
– Naprawdę? – Dziewczyna uniosła ze zdziwieniem brew.
– No… jest już ciemno… i w ogóle pomyślałem, że może…
Znaczy jeśli nie chcesz, to nie nalegam… – zaczął się nieudolnie tłumaczyć, a
jego mózg sięgnął po ziołową herbatkę.
– Wiesz, to bardzo miłe. – „Cholerny uśmiech!” –
Tylko, że mieszkam dość daleko. Ale możesz
mnie odprowadzić na przystanek jeśli chcesz.
– Jak najbardziej. – „Przymknij się mózg” serce
skorzystało z okazji i spacyfikowało mózg. Ba, Sharone od razu rzucił się do
drzwi i otworzył je przed nowo poznaną koleżanką, niczym najprawdziwszy dżentelmen.
Babcia byłaby z niego dumna. – A ogólnie to… bardzo dobrze mówisz po angielsku
– nieudolnie zaczął rozmowę, gdy już we dwoje szli ulicami Warszawy.
– Dziękuję – dziewczyna zarumieniła się nieznacznie,
a potem wzdrygnęła mimowolnie, gdy jej ciało przeszył zimny, październikowy
wiatr. – A ty chyba po polsku nie bardzo, co? – zpaytała.
– Jestem tu od niespełna tygodnia. Nie miałem za
bardzo kiedy się nauczyć – odpowiedział, jednocześnie w myślach wyrzucając
sobie, że miał na sobie jedynie klubową bluzę, którą nie bardzo miał się jak
podzielić. – Gram tu w siatkę.
– Domyśliłam się. Wszędzie masz logo Onico Warszawy.
– Znasz nas lepiej? – Zdziwił się Evans. Zdążył się
już zorientować, że siatka w Polsce, choć nie wątpliwie popularniejsza niż w
innych krajach, raczej nie należała do tych super rozpoznawalnych sportów.
– Kojarzę – Ku jego jeszcze większemu zdziwieniu,
Joasia zmieszała się dziwnie, jakby to było coś wstydliwego. Od razy zmieniła
też temat i zaczęła nawijać jak katarynka, z prędkością dotychczas przez
Kanadyjczyka niespotykaną. – Skoro jesteś w Warszawie od niedawna, to pewnie
jeszcze jej zbyt dobrze nie znasz, prawda? Ja zresztą też, nie jestem stąd,
dopiero zaczęłam studia. Ale moja koleżanka twierdzi, że tu niedaleko jest taka
super lodziarnia! Mają podobno genialne lody czekoladowe. I truskawkowe. I
pistacjowe! Kurczę, kocham lody pistacjowe! I ogólnie pistacje! A ty? O, to mój
autobus, przepraszam, muszę lecieć! – Pomachała mu wesoło i za nim Sharone
zdążył powiedzieć choćby słowo, ona wsiadła do autobusu i odjechała bez słowa
pożegnania.
A on stał zupełnie sam na tym cholernym przystanku.
Zupełnie sam z torbą w kociej sierści i totalnym mętlikiem w głowie.
– Pistacje są spoko. – Tylko tyle wydukał po chwili.
Cześ, hej i czołem! Przedstawiam wam, nielicznym jak na razie czytelnikom rozdział pierwszy. Powiem szczerze, że miałam niezły ubaw, gdy go pisałam, bo chyba z dziesięć razy zmieniała koncepcje. W każdym razie mam nadzieję, że się podobał i czekam z zniecierpliwieniem na wasze opinie ( tak ze dwa komentarze by się przydały, co nie?).
W każdym razie ode mnie to prawie tyle. Prawie, bo chcę was także zaprosić na moje pozostałe dwa blogi ( zakładka Moje opowiadania), szczególnie na I że cię nie opuszczę aż do śmierci... gdzie główną rolę odgrywa uwielbiany przeze mnie Stephane Antiga.
To tyle.
Pozdrawiam
Violin
Ps. Zakładka Wasze blogi też jest w użyciu!
Znam to uczucie nienawidzę jak mówią do mnie Joanna albo co gorsza dżoanna normalnie nerwicy idzie dostać. Co do rozdziału dopiero twoje opowiadanie znalazłam ale zapawiada sie super. Jest to pierwsze opowiadanie jakie czytam o Evansie i możesz być pewna że bede tu zaglądać
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i idę nadrobić kolejny rozdział:)
cóż, nadchodzę jako drugi komentarz! ten będzie krótszy, nie martw się. Ach, znają się chwile, a ja już ich szipuje 8) ja nie wiem co jest w tym twoim stylu pisania, ale on tak mnie urzeka, ze wciągnęłam się w ten rozdział nie zauważając kiedy nastąpił jego koniec.
OdpowiedzUsuńLecę czytać dalej!
Tooo... ciekawie xD
OdpowiedzUsuńSuper sposób na nowe znajmości "podryw na kota" xD