Warszawa, 23 listopad 2018
− Shoe, gdzie
jest moja czekolada?!
Wściekły głos Aśki poniósł się po mieszkaniu.
Sharone, który akurat odsypiał bardzo późny powrót z meczu wyjazdowego,
wzdrygnął się mimowolnie i gwałtownie otworzył oczy.
− No to mam przerąbane – jęknął, chowając głowę pod
poduszkę.
− Miau! −
Leżący obok Jack nie mógł się nie zgodzić z tą tezą.
Atakujący nie zdążył nawet policzyć do dziesięciu, a
drzwi do sypialni otworzyły się z głośnym hukiem i w progu stanęła rozdrażniona
Asia.
− Zjadłeś moją czekoladę – warknęła.
− To są bezpodstawne oskarżenia! – Sharone uniósł
ręce w obronnym geście.
Na niewiele się to jednak zdało, bo dziewczyna
wiedziała swoje. Oparła się o framugę, skrzyżowała ręce na piersi i zmierzyła
ukochanego pełnym dezaprobaty spojrzeniem.
− To była moja czekolada.
− Skarbie…
− A ty ją zjadłeś.
− Kochanie…
− Całą.
− Kotku…
− Wracam sobie z naprawdę ciężkich zajęć z myślą, że
naładuję baterię porządną porcją czekolady z orzechami i co? I okazuje się, że
ktoś ją zjadł! Choć nie powinien, bo jak tak dalej pójdzie, to nie oderwie się
od ziemi.
Sharone przewrócił oczami. To już był cios poniżej
pasa, ale wiedział, że jakiekolwiek protesty nie mają w tym wypadku żadnego
sensu. Podrażnił lwa i miał tylko jedną szansę, by go udobruchać.
− Najdroższa moja! – Wstał szybko i z uśmiechem tak
szerokim, że wręcz nienaturalnym, podszedł do Asi. – Przecież wiesz, że ja ci
tę czekoladę załatwię. Nawet dwie! Od razu, jeśli chcesz.
− Tu nie chodzi tylko o czekoladę! – Oburzyła się. –
Tu chodzi o zasady! – Obrażona wydęła policzki i tupnęła nogą niczym mała
dziewczynka.
Evans z trudem powstrzymał się przed prychnięciem
śmiechem. Zamiast tego porwał Janicką w ramiona i nie zważając na gwałtownie
protesty Polki, namiętnie wbił się w jej usta. Na początku jeszcze próbowała
coś tam protestować, ale poddała się szybko, oddając pocałunek. Wtedy Shoe podniósł
ją nad ziemię i przeniósł na łóżko, nawet na chwilę nie odrywając się od ust
dziewczyny.
Gdy jego dłonie wsunęły się pod jej koszulkę, Asia
wybaczyła mu tę czekoladę.
***
Tokio, 9 sierpień 2020
Asia stała przy bandach i zaciskając palce na
metalowych barierkach, klęła pod nosem jak szewc. Nadal nie wierzyła, że dała
się namówić Sharonowi na wyjazd do Japonii, by kibicować mu w czasie Igrzysk
Olimpijskich. Gdyby chodziło jakiś europejski kraj, ewentualnie samą Kanadę, to
okej. Ale Japonia?
Westchnęła irytacją. Przecież to oczywiste, że tu
przyjechała. W końcu ona i Shoe byli parą już prawie trzy lata. Owszem mieli
lepsze i gorsze chwilę, czasami kłócili się tak, że nawet Jack chował się pod
łóżkiem, ale ich związek, oparty na wzajemnym zaufaniu i szczerej miłości, przetrwał
wszystkie problemy. Na początku niepewni, teraz nie wyobrażali sobie życia bez
drugiej osoby.
I właśnie dlatego Asia przyjechała do Tokio.
Z uwagą rozglądnęła się wokół. Choć Ariake Arena nie
była wypełniona nawet w połowie, to na emocje na boisku były dosłownie
namacalne. Mecz o brązowy medal Kanada jak na razie wygrywała dwa do jednego,
ale czwarty set był wyjątkowo zacięty. Na tablicy wyników 27:26 dla Kanady, a
po drugiej stronie Francuzi. Odwieczni wrogowie. Brazylia? Pokonana. USA?
Pokonane. Włochy? Pokonane.
Zostali Francuzi. W ciągu ostatnich trzech sezonów
siatkarze z kraju klonowego liścia byli wstanie nastraszyć trójkolorowych,
ugryźć ich i urwać punkty, ale nigdy wygrać.
W końcu nadarzyła się okazja idealna.
Stephane Antiga nerwowo dreptał wzdłuż bocznej linii.
Na zagrywkę poszedł Sharone Vernon – Evans.
Asia zamknęła oczy. Nie chciała na to patrzeć.
Raz, dwa, trzy…
Potem wokół niej dosłownie wybuchło. Otworzyła
gwałtownie oczy.
Wygrali. Naprawdę wygrali.
Na boisku zapanowało szaleństwo. Kanadyjscy siatkarze
śmiali się, krzyczeli, skakali i obściskiwali. Stephane opadł na kolana, z
niedowierzaniem kręcą głową. Drugi trener, Dan Lewis porwał w ramiona
fizjoterapeutkę Melissę Hayley i okręcił ją wokół siebie.
W końcu Sharonowi udało się przebrnąć przez mur
rozradowanych kolegów. Podbiegł do Asi, pochylił się i bez żadnych wstępów, pocałował
ją namiętnie.
− Widziałaś? Wygraliśmy! Mamy ten cholerny medal!
− Gratuluję, naprawdę wam się należało – Uśmiechnęła
się szeroko, zaczesując do tyłu rudawe włosy.
Roześmiał się głośno. Znów pocałował dziewczynę, ale
tym razem nie wyprostował się później, lecz oderwał się na chwilę od jej ust i
wyszeptał:
− Muszę cię o coś zapytać. O coś bardzo, bardzo
ważnego.
Zamrugała szybko, szczerze zaskoczona jego nad wyraz poważny
ton.
− O co chodzi?
Chwycił jej dłonie w swoje i spojrzał prosto w oczy Joasi.
− Chciałem zaczekać do wieczora… no wiesz, kolacja i
te sprawy… Ale nie mogę już dłużej czekać. – Wziął głęboki. Oddech. Kolana miał
jak z waty, a jego ramiona drżały, ale wiedział, że nie może się już wycofać. –
Asia, czy… Czy wyjdziesz za mnie?
Zamarła. Wpatrywała się zszokowana w chłopaka,
zupełnie niedowierzając w to, co słyszy. Przez ułamek sekundy miała wrażenie,
że to tylko sen, jakieś marzenie.
Ale to była prawda.
Przełknęła głośno ślinę. Serce biło jej jak oszalałe.
Jednak nie zastanawiała się długo nad odpowiedzią.
Tak naprawdę, to miała ją przygotowaną od wielu tygodni.
− Tak – wychrypiała drżącym głosem. – Oczywiście, że
tak, Shoe! – Zarzuciła mu ręce na szyje, a on objął ją w pasie, uniósł kilka
centymetrów i rozradowany pocałował z uczuciem.
Ten dzień nie mógłby być lepszy.
Warszawa, 23 luty 2022
− Włochy?! Jakie znowu Włochy?! − Aśka wściekle uderzyła pięścią w stół.
Sharone mimowolnie skulił się na kuchennym krześle.
Oczywiście mógł wcześniej przewidzieć taką reakcje swojej żony. Ba! Przewidział
ją nawet! Tylko, że zupełnie nie był wstanie wpaść na pomysł, jak jej uniknąć.
− Normalne Włochy, skarbie, takie nad Morzem
Śródziemnym. – Uśmiechnął się nieznacznie, starając się sam sobie dodać otuchy.
– Na razie na dwa sezony, a potem się zobaczy.
Prychnęła z irytacją, posyłając atakującemu pełne
dezaprobaty spojrzenie. Jak na razie ich małżeństwo układało się całkiem
dobrze. Pobrali się zaraz po zakończeniu poprzedniego sezonu klubowego. Nadal
razem z Jackem mieszkali w mieszkanku Evansa. On grał kolejny sezon w
warszawskim klubie, będąc już jego głównym filarem i gwiazdą, ona kończyła
studia. Czasami się kłócili, ale co do zasady wiedli spokojne, szczęśliwe
życie.
Aż do teraz.
− Czyli jeszcze raz – Asia odetchnęła głęboko. –
Dostałeś ofertę z Lube, tak? I zamierzasz ją przyjąć?
Zawahał się, ale powoli pokiwał głową.
Dziewczyna z cichym świstem wypuściła powietrz.
Przymknęła oczy i zaczęła coś do siebie mruczeć pod nosem.
− Tylko się nie denerwuj, pamiętaj, że nie możesz się
denerwować, zachowaj stoicki spokój…
− Co proszę? – Shoe spojrzał na nią zaskoczony, ale
ona zupełnie go zignorowała.
− Może to i nawet lepiej? W końcu i tak na razie będę
trochę wyłączona z życia, a tak to przynajmniej podszkolę włoski. I opieka
medyczna jest tam chyba całkiem niezła, więc…
− Zaraz, czekaj, co?! – Sharone przerwał jej gwałtownie.
– Jak to wyłączona z życia i jaka opieka medyczna?!
Zamarła. Przekrzywiła nieznacznie głowę i zaskoczona
spojrzała na swojego męża.
− Nie powiedziałam ci jeszcze?
− O czym? – Atakujący nadal wydawał się kompletnie
zdezorientowany zaistniałą sytuacją.
Asia otworzyła, a potem zaraz zamknęła buzię.
Roześmiała się histerycznie, chowając twarz w dłoniach.
− Naprawdę ci nie powiedziałam, jak mogłam o tym
zapomnieć.
− Ale o co chodzi?
W końcu Joasia podniosła głowę. Niepewnie spojrzała
na siatkarza, ocierając łzy śmiechu.
− Będziesz musiał powiedzieć zarządowi Lube, że
potrzebujemy wynająć większe mieszkanie – powiedziała, nadal uśmiechając się
szeroko.
− Jak to… − I w tym momencie wszystko do Sharona
dotarło. Spojrzał na Asię, potem na jej brzuch, a potem znów na nią i prawie
spadł z krzesła. – Jesteś w ciąży, prawda?
− Niespodzianka… – Dziewczyna nieudolnie próbowała
zachować jakieś resztki podniosłości.
Tylko, że to niewiele dało, bo jej mąż był w totalnym
szoku. Mrugał opętańczo, bezgłośnie ruszając ustami i kiwając się w przód i w
tył. Cały czas spoglądał to na ukochaną, to na swoje ręce, a jego mina wyraźnie
mówiła, że jeszcze chwila i zemdleje.
− Jesteś w ciąży – wydukał w końcu. – Będziemy mieli
dziecko.
− Dokładnie. – Aśka przytaknęła nieznacznie.
Parsknął śmiechem. Raz, drugi, trzeci, aż w końcu
zaśmiał się głośno, podrywając się z krzesła. Chwycił żonę za ramiona, przyciągnął do siebie, a potem
pocałował namiętnie.
− Czyli to oznacza, że się cieszysz? – dopytała, gdy
oderwali się od siebie.
− Oczywiście, że się cieszę! – zapewnił. – Kochanie,
posłuchaj – pochylił się i spojrzał kobiecie prosto w oczy. Przez chwilę trzymał
ją w napięciu, by w końcu powiedzieć, bardzo poważnym tonem. – Jeśli będzie
chłopiec nazwiemy go Wilhelm, dobrze?
Roześmiała się głośno. Trzepnęła męża w skroń, a ten
znów ją pocałował. W tamtym momencie był, przekonany, że to najszczęśliwszy
moment w jego życiu.
Mylił się. O wiele szczęśliwszy był kilka miesięcy później,
mógł po raz pierwszy wziąć na ręce swojego syna – Dominika Wilhelma Vernon – Evansa.
Wilhelm! Głosuję za Wilhelmem!
A tak na serio, to zupełnie nie wiem dlaczego właśnie
to imię przyszło mi do głowy. W każdym razie, stwierdziłam, że pożegnam się z
wami właśnie takim lekko śmiesznym akcentem. Mam nadzieję że nie obraziłam przy
okazji żadnego Wilhelma 😉
Tak naprawdę, to na początku chciałam napisać coś
konstruktywnego na pożegnanie, ale teraz nie jestem wstanie nic takiego
wymyśleć. Bardzo, bardzo dziękuję za wszystkie komentarze, które dodawały mi
niesamowitego kopa. Szczególne podziękowania dla Natoli, która była pod każdym
rozdziałem i w ten sposób wyciągała mnie za uszy, gdy nie chciało mi się pisać tego
opowiadania. Serio, wielkie, wielkie, dzięki.
Na koniec, jak to mam w zwyczaju, proszę każdego kto
czytał, o napisanie choćby słowa. To będzie naprawdę super.
A jeśli nie macie dość mojej twórczości, to
serdecznie zapraszam na drugiego bloga LuckyOne. Duża dawka Sharona gwarantowana.
To tyle.
Pozdrawiam
Violin